Gromateist
Administrator
Dołączył: 18 Wrz 2007
Posty: 131
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 15:47, 05 Lut 2008 Temat postu: Opowiadanie, fragment większej całości [opowiadanie] |
|
|
Napisałem to jakieś 2-3 lata temu. Od tamtej pory nic nie dopisywałem, ale może się za to wezmę i w końcu dokończę Jest to fragment z początku mojej jeszcze nie skończonej książki (lub ewentualnie większego opowiadania zobaczymy na ile starczy mi chęci ). Jeśli się spodoba wkleję kolejny fragment, bo jeszcze trochę tego w Wordzie jest. Mam jeszcze trochę innych tekstów (ponad 80 stron mojej innej książki, też nie skończonej - chyba za szybko porzucam koncepcję. Niczego nie mogę zrobić do końca bo zawsze mi coś nie pasuje.).
Uwaga fragment dość brutalny
----------------
Prywatne komnaty margrabiego Berganda od zawsze były zamknięte dla nieproszonych gości. Szczególnie o tej porze każda, niezapowiedziana wizyta nie była mile widziana i bez względu na to, kto chciałby się zobaczyć z Bergandem, jego rozkazy brzmiały jasno - nikogo nie wpuszczać. Strażnicy wiedzieli co mają robić. A robota, choć nie należała do najprzyjemniejszych, nie wymagała zbyt wiele wysiłku.
Cała rzecz ograniczała się do pilnowania mosiężnych drzwi, za którymi znajdował się szykownie wykończony korytarz, prowadzący do komnat margrabiego. Ot takie bezczynne czekanie i puszczanie bąków w powietrze. Jedyną trudną w tym wszystkich rzeczą było utrzymanie stanu bezsenności. Pewnie dlatego przy drzwiach stało zawsze dwóch strażników. Wyglądali podobnie, odziani w lekkie kolczugi i elegancko wyszyte płaszcze. Nawet twarze mieli podobne. Różniła ich tylko broń i kolor włosów. Pierwszy był blondynem uzbrojonym w włócznię, drugi miał ciemno brązowe włosy i przypięty do pasa miecz, co niestety nie było dla niego powodem do uciechy, bo miecz w żaden sposób nie mógł posłużyć za kostur do podpierania, w odróżnieniu do włóczni, która nadawała się do tego wyśmienicie.
- Teraz jest już cicho – powiedział jasnowłosy strażnik wytężając słuch. – Ale głowę dam, że coś słyszałem.
- Nie możliwe. Daj spokój, przecież nikt nie mógł się tak po prostu, niepostrzeżenie dostać do zamku – odrzekł ten drugi, po czym oparł się wygodnie o drzwi i zamknął oczy ze znużenia. – Może to tylko szczur? Pełno ich teraz. W lochach aż roi się od tego cholerstwa.
- Zdurniałeś do reszty. To ciągłe sterczenie z mieczem przy drzwiach pozbawiło cię rozumu.
- Z tobą tu sterczę. Lepiej wymień pochodnię, bo ta zaraz zgaśnie, a w ciemnościach to nawet tego szczura nie zobaczysz.
Pochodnia rzeczywiście dogasała, lecz nie było czasu na dociekania w jakim oświetleniu zamkowy szczur zaczyna być widoczny. Znajdujące się na końcu prostopadłego korytarza, na prawo od strażników drzwi, otwarły się wcale nie cicho, po czym w korytarzu pojawiła się sylwetka średniej postury mężczyzny. Zbliżył się do strażników, wpierw mijając kamienne posągi rycerzy, oświetlone wpadającym przez znajdujące się naprzeciw nich okiennice, światłem. Ukłonił się przesadnie i posłał strażnikom zimny jak lód uśmiech.
- Wybaczcie, ale nie zauważyłem, że jest tak późno. Bergand chyba nie śpi prawda? – zapytał udając troskę i zakłopotanie. – Nie chciałbym robić niepotrzebnego zamieszania, więc otwórzcie łaskawie drzwi, abym nie musiał bez potrzeby rozlewać krwi. Te plamy później koszmarnie jest zmyć z kamiennej posadzki.
Strażnicy stali osłupieni przez dłuższą chwilę.
- Nie wiem jak dostałeś się aż tutaj – wydyszał ten uzbrojony w miecz – ale dalej nie pójdziesz, choćbym miał tu trupem paść.
- Cóż... wedle życzenia.
Ostrza błysnęły. Zanim strażnik zdążył wykonać jakikolwiek ruch, miecz zabójcy z gracją zatańczył na jego gardle. Mężczyzna upadł na kolana, trzymając się za tryskającą krwią ranę, jakby z nadzieją, że to może mu jakoś pomóc. Po chwili stoczył się bezwładnie na posadzkę, rozlewając na niej ciemnoczerwoną plamę krwi.
- Mówiłem, że cholernie ciężko się to zmywa – lodowaty uśmiech znów pojawił się na twarzy zabójcy.
Włócznik przylgnął do ściany, zdawać by się mogło, że zaraz się w nią wtopi. Z jego oczu biło przerażenie. Z trudem utrzymywał równowagę, na trzęsących się jak targana wiatrem okiennica, nogach.
- Klucze – powiedział spokojnie zabójca, jakby zupełnie nic się nie wydarzyło. Śmierć nie robiła na nim wrażenia. Ani ta zadawana przez niego, ani ta przez innych. Tym bardziej, że widział bardziej osobliwe sposoby zabijania niż cięcie mieczem. Sam również w tym względzie wykazywał się wyrafinowaniem sporo większym niż tym razem.
- Klucze – powtórzył.
Strażnik ani myślał mu ich dać. Myślał za to, jak dużo będzie musiał ścierpieć, zanim Bergand każe go zabić. Poprzedniego strażnika, który wykazał się niekompetencją, kazał żywcem poćwiartować. Nie była to lekka śmierć. Gorsza niż ta od miecza i bez szans na zwycięstwo.
Wzrok mężczyzny powędrował na martwego kompana. Pierdolone szczęście, przeklął w duchu i rzucił się do walki.
Atak ten, był jedną z ostatnich rzeczy, których zabójca mógłby się spodziewać. Niewiele brakowało, aby stalowy grot włóczni przeszył go na wylot.
- Nieźle – podjął. – Nie doceniłem cię. I pomyśleć, że wystarczyło oddać mi klucz.
Kolejny cios poszybował na jego pierś. Nie było to udane pchnięcie, raczej nędzne i mogące zaskoczyć co najwyżej niesprawnego giermka. Zabójca zręcznie go uniknął, tak że włócznia znalazła mu się pod ramieniem. Doskoczył do strażnika zadając mu zamaszystego kopniaka w brzuch. Włócznia brzęknęła o posadzkę.
- Nie poszczęściło się tym razem? – podniósł leżącą broń i oparł o ścianę. – Ale może chcesz mnie jeszcze czymś zaskoczyć?
Strażnik spuścił wzrok, co oznaczało najwyraźniej, że jego limit niespodzianek się wyczerpał. Sześć lat pilnowania skazańców w przegnitych lochach, a teraz, gdy robota zrobiła się lepsza, nie śmierdziało krwią i wilgocią, nie było słychać wrzasków torturowanych więźniów i nie kapało na czerep z przegnitych stropów, skończę jako zaszlachtowany trup. Albo ten którego będą torturować, pomyślał. I była, to ostatnia myśl w jego życiu.
Podłogę pokryła krew.
Zabójca przewrócił martwego strażnika na plecy i zabrał wiszące przy jego pasie klucze. Otworzył nimi drzwi prowadzące do korytarza, który swoja drogą, prezentował się wcale dostojnie. Na cholerę te pochodnie, jak i tak korytarz przez cały czas jest zamknięty? –Powiedział sam do siebie i wszedł do środka. Pomysł oświetlania długiego na piętnaście metrów korytarza, dziesięcioma pochodniami, i to jeszcze naprawdę mocno się jarzącymi, wydawał mu się co najmniej idiotyczny. Co prawda, w tym świetle wyglądał on wspaniale - ozdobiony marmurem, wiszącymi na ścianach obrazami, i kosztownymi wazami, mierzącymi od ziemi ponad siedemdziesiąt centymetrów, ale cały sęk w tym, że niewiele osób - prócz samego Berganda, rzecz jasna – mogło te znakomitości podziwiać.
Miękko i cicho chodzi się po tych dywanach, zauważył zabójca. Ciekawe ile cię kosztowały Bergand? Pewnie nie mniej niż zgromadzone na ścianach dzieła sztuki? Przyśpieszył kroku. Nie był, co prawda, koneserem sztuki, ale wartości pewnych przedmiotów mógł się spodziewać.
Nacisnął na klamkę, drzwi komnaty nie były zamknięte. Wszedł do środka.
Bergand zerwał się z łoża, omal się nie przewracając. Chwycił za leżący na stoliku sztylet, ale rozpoznając zabójcę, opuścił broń.
- Jak się tu dostałeś Aramisie!? – wykrzyknął.
Tłusty, spocony grubas, ze sztyletem w rękach – tym Bergand mu się wydawał. Ale Aramis Nivelrein powstrzymał się od komentarza. Skłonił się nisko, uśmiechnął najpodlej jak potrafił i rozsiadł się na stojącym tuż przy łożu, stoliku. Zboczeniec – dodał do listy obelg, jakimi określał Berganda kolejne słowo.
Na łóżku leżała nie starsza niż trzynastoletnia dziewczyna. Usta miała zakneblowane jakąś szmatą, nogi i ręce przywiązane do podtrzymujących baldachim, drewnianych filarów. Była kompletnie naga i posiniaczona na twarzy. Widocznie dlatego, że nie chciała się dać łatwo związać, wywnioskował zabójca. Patrzyła błagalnym wzrokiem na Aramisa, z nadzieją, że jej pomoże. Ale, on nie przyszedł tutaj, aby ja ratować.
- Wybacz Bergand, że przeszkodziłem w... uciechach – Aramis spojrzał raz jeszcze na łoże. – Ile ona ma lat?
Margrabia siadł obok dziewczyny i poklepał ją po udach.
- Trzynaście. Wczoraj ją do mnie przywieźli. Właśnie po to chciałem się z tobą spotkać.
- Nie wiem co masz na myśli – zabójca wzruszył ramionami. – Co mam z nią zrobić? Bo, jak mniemam, nie wezwałeś mnie tutaj, żebym ją chędożył.
- Nie. W tym, hehe, sam sobie poradzę, ale jeśli tylko chcesz – wskazał na dziewczynę.
- Nie koniecznie.
- No jak tam wolisz, ale – margrabia oblizał wargi - sam widzisz co tracisz.
- Do rzeczy Bergand.
- Ach tak... faktycznie.
Margrabia rozciągnął się wygodnie i oparł o filar baldachimu.
- No wiec – podjął – ojciec tej ślicznotki był kupcem. Mówię był, bo przypadkowo mu się zmarło. Przypadkowo poszedł z dymem, że tak powiem. A dlaczego, też nie omieszkam powiedzieć, ale to po kolei. Najpierw, powiem coś o niej samej.
- Ślicznotka znalazła się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie – zaczął. - Moi ludzie musieli ją do mnie przywlec. Bo widzisz – margrabia zmienił nieco ton głosu - miałem zatarg z jednym takim niedorajdą, Gissen mu było, ale nie ważne. Moi ludzie dopadli tego patałacha w lesie, jakieś czterdzieści kilometrów stąd. Niedaleko wsi... niech ja sobie przypomnę... Grunenfeld. Jatka się tam rozegrała, bo cały orszak trzeba było wybić, trupy zakopać albo upozorować rabunek. No i okazało się, że ta panienka wszystko widziała.
- A jak...
- Się ona tam znalazła? – przerwał margrabia.
- W rzeczy samej.
- No więc, właśnie tu zbliżamy się do sedna. Sama ona w tym lesie nie była, tylko z inną jeszcze stokrotką. W wieku tym samym podobno, ładniejsza ponoć niż ta tutaj blondyneczka, ale to sam musiałbym ocenić.
- Kontynuuj Bergand.
- Hmmm... – margrabia wyrwał się z zamyślenia – więc, na czym to ja... a tak. No więc, tą co tutaj leży – poklepał dziewczynę raz jeszcze – udało się schwytać. Tamta spieprzyła gdzieś w krzaki, trafiona bełtem w ramię. A blondyneczka wyznała mi - co prawda nie od razu, ale jednak - że tamta, czarnowłosa, co z nią była...
- Ta ładniejsza.
- Ponoć – przytaknął. – Że ta czarnulka ma babkę, zielarkę. Rodzice jej nie żyją, zdechli gdzieś na jakąś zarazę, daleko od domu. A Babka została z dziewczyną.
Oczy Berganda zwęziły się nieco.
- Stara, ale trzymała się nieźle. Dzieciaka by nie szukała, bo biedna jak cholera. Ale za to ta blondyneczka rodziców miała bogatych. No i teraz pomyśl Aramisie, do czego mi była potrzebna ta zielska babkowina?
- Nie wiem – zabójca wzruszył ramionami. – Może wydała ci się atrakcyjna?
- Nie wydała. Myślałby kto, żeś taki mało domyślny.
- Nie powiedziałem, że się nie domyślam.
Bergand spojrzał na dziewczynę. Płakała.
- Bo trudno się nie domyślić – skwitował. - Mieliśmy nadzieję, że zielarka wskaże nam miejsce, gdzie może ukrywać się jej wnuczka. Okazało się, że dziewczyna nie ma dokąd pójść, bo ma tylko tą babkę, której swoją drogą, należało się teraz pozbyć. Ale nim pozbyliśmy się samej zielarki musieliśmy zrobić porządek z rodzicami tej pierwszej dziewczyny. Znaczy się tej, którą właśnie poznałeś.
- Kazałeś ich zadźgać, to proste.
- Nie. Kazałem spalić na stosie. Wiesz za co?
- Chyba wiem – Aramis przytaknął.
- Wszystko okazało się prostsze niż myślałem, bo w chacie tej starej zielarki znaleźliśmy jakieś spreparowane paskudztwa, zioła, eliksiry oraz księgi pisane w obcym języku, które cholera wie jak się tam znalazły. Chcieliśmy fałszywie oskarżyć ją o czary, a okazało się, że naprawdę jest wiedźmą. A dalej poszło już jak z płatka. Na torturach babka do wszystkiego się przyznała, i tak jak sobie tego życzyliśmy, wskazała matkę tej blondyneczki jako swoją wspólniczkę.
- Tamta oczywiście też się „przyznała”, a jako wspólnika wskazała swojego męża?
- Prawdę mówiąc to przyznałaby się do spółkowania z samym diabłem, jeśliby tylko zaistniała taka potrzeba. – wyjaśnił margrabia uśmiechając się podle, co jasno dowodziło, iż zastosowane metody tortur sprawdziły się bardzo dobrze. Albo i lepiej.
Aramis wyprostował się i powiercił na stoliku, od którego dostał już – jak sam to w myślach określił wymownie – płaskodupia. Stolik był twardy jak kamień.
- Coś mi tu się nie zgadza Bergand – Aramis próbował zebrać wszystko do kupy – Czy nie prościej byłoby po prostu zabić te dwie dziewczynki i upozorować np. atak dzikich zwierząt? Albo po prostu utopić je w rzece?
- Może byłoby i prościej, ale widzisz, mam tylko jedną z nich. Moi ludzie jej nie zabili, bo myśleli, że ona pomoże w znalezieniu tej drugiej. Trochę wprawdzie pomogła, bo pozbyliśmy się jej rodziców i tej starej wiedźmy. Przynajmniej mam jeden problem z głowy.
- Bałeś się, że rodzice tej małej narobią ci kłopotów.
- Tak. Ojciec tej małej był kupcem, miał trochę monet w sakiewkach. Teraz niczym już nie pohandluje, bo jest co najwyżej pożywką dla robali. Ale gdyby przypadkiem dowiedział się prawdy... Rozumiesz Aramisie? Należał do bardzo wpływowej gildii, wolałem wytoczyć mu „uczciwy proces” o czary. Pokazaliśmy dowody, zielska babka wydała jego żonkę, a ona jego. Nikt z miastowych nie miał wątpliwości, że kupiec był czarownikiem. A nawet jeśli ktoś wiedział, że to nieprawda, nie powiedział tego głośno.
- Sprytnie, Bergand. Nikt nie odważy się wstawić za potencjalnym czarownikiem.
- Otóż to. Zresztą zasztyletowanie bogatego kupca przysporzyło by niepotrzebnego zamieszania. W końcu to bezpieczne miasto. No i musiałem się pozbyć tego kupca jak najszybciej.
- Czyżbyś miał mało lojalnych ludzi?
- Mniej więcej – zgodził się margrabia. – Bo tam w lesie… Słuchaj, niektórych wynająłem tylko na jeden raz. Wiesz.. mieli zabić tylko tego patałacha Gisena. Najemnicy, zbiry, typy spod ciemnej gwiazdy. Nie mogłem ryzykować, że któryś z nich doniesie kupcowi, że mam jego córkę.
- A jaką masz pewność, że nie wydadzą cię za zabicie tego – jak to dosadnie ująłeś – patałacha, z którym miałeś zatarg?
- Nie wydadzą – odparł pewnie margrabia – bo oni wszyscy walczyli tam w lesie. Musieliby sami siebie wydać. Zresztą nie będą mieć w tym interesu. Żywy może by im się przydał, ale teraz już nie jest nic wart. Wierz mi.
Parsknął, opluwając sobie brodę.
- Ale ta czarnulka może mi, oj może, narobić kłopotów. Nie ona sama, rzecz jasna, ale ci którym powie co widziała. Chyba, że wykrwawi się na śmierć i zdechnie.
- Tedy ja potrzebny nie jestem.
- Dopilnujesz, żeby się wykrwawiła.
Aramis spojrzał na stolik. Wyglądał na drewniany, ale zabójca nadal nie miał pewności.
- Wiesz, że znalezienie jej w lesie graniczy z cudem?
- Wierzysz w cuda?
- Nie.
- Ja wierzę. Jego świątobliwość...
- Daruj sobie te teologiczne monologi – Aramis przerwał mu w pół zdania. – Ani trochę mnie to nie interesuje. A wręcz działa mi na nerwy.
Margrabia pokręcił głową.
- Odważny jesteś. Lepiej miej się na baczności, bo inkwizycja nie lubi takich jak ty.
- Ile dostanę?
- W najlepszym wypadku pręgierz, a w najgorszym nawet i stos.
- Mówię o dziewczynie.
- Tysiąc denarów – odparł bez owijania w bawełnę.
- Spora suma Bergand.
- Ano spora – zgodził się. – Ale postaraj się, żeby czarnulka trafiła w moje ręce żywa.
- A niby jak mam ją znaleźć? – zaczął po dłuższej chwili. – Mam przeczesać cały las?
- Gdybym wiedział gdzie ona jest, nie potrzebowałbym twojej pomocy. Dam ci pięciu moich ludzi. Może ci się przydadzą.
- Dwóch możesz już sobie zabrać.
Brwi margrabiego uniosły się z niezrozumienia.
- To co słyszałeś – zabójca odparł, nie czekając, aż Bergand zada wiadome pytanie. – Ci do niczego mi się nie przydali. I tobie też, już się raczej nie przydadzą.
Aramis poprawił skórzany kubrak, splótł dłonie i głośno strzelił kośćmi palców.
- Powiedz mi – zaczął – jakimi siermięgami są twoi ludzie, że nie złapali tej panienki kiedy była ku temu sposobność? Ja rozumiem, gdyby ona chociaż zdrowa była, ale trafiona bełtem?
- Tam trwała walka. A że dziewczyna miała we łbie trochę rozumu, wykorzystała sytuację i zaczęła uciekać. Któryś z najemników pewnie, trafił ją z kuszy. Miała szczęście, bo bełt przeszył jej ramię i zdołała zbiec.
Przynajmniej nie stała jak kołek, pomyślał zabójca.
- W takim stanie daleko by nie uszła. Dlaczego nikt jej nie szukał po walce?– zapytał po chwili zamyślenia.
- Kilku moich ludzi jej szukało.
- Jak widać z marnym skutkiem – podsumował.
Bergand rozłożył bezradnie ręce.
- Dziewczyna wyparowała. Czary pewnie jakieś odprawiła, bo babkę miała wiedźmę. Mogła się czegoś nauczyć. Nie daleko pada jabłko od jabłoni. Jak ci się wydaje Aramisie?
- Wydaje mi się, że twoi ludzie to kompletni idioci – odparł z pełnym przekonaniem. – Czas na mnie. Jeśli mam znaleźć tą twoją panienkę żywą, muszę się spieszyć. Bo nie wykluczam, że już dawno zżarły ją wilki.
Tysiąc denarów za jakąś półżywą smarkulę? – pytanie męczyło zabójcę. Będzie się bała pisnąć nawet słówko, nikogo nie zna i tak nikt by nie uwierzył w żadne jej słowo. Coś kręcisz Bergand, pomyślał. Zeskoczył ze stolika i poszedł powoli w stronę drzwi.
* * *
Grunenfeld okazało się kompletnym zadupiem, z kilkoma drewnianymi chałupami, rozpadającym się już młynem i małą kapliczką. Pomiędzy budynkami biegało i wrzeszczało kilkoro dzieci, postarzałe baby zajmowały się plotkarstwem, a bury kocur miauczał, chyba z nudów. Reszta mieszkańców zajmowała się z reguły czymś pożytecznym. Byli też tacy, których działania ciężko było określić jako przydatne lub nie. Do tej grupy należał na przykład rzeźbiący w drewnie dziadek, czy rzucający nożem w drzewo chłopiec. Wcześniej miejsce wsi porastał las, teraz wykarczowany na tyle, by prócz zabudowań zmieścił się jeszcze sporej wielkości sad i kilka hektarów zarośniętego chwastami pola. Z niego nie dało się wyżyć, nie mówiąc nawet o sprzedaży plonów. Sadownictwo – jak wywnioskował Aramis – musiało być więc dla mieszkańców głównym źródłem zarobków, bo tylko z niego dało się zarobić na podatek.
I faktycznie przy sadzie było gwarno. Młodsi chłopi uwijali się z koszami, pakując do nich owoce. Ci którzy byli już za starzy, by móc jakoś rozsądnie pomóc, komentowali pracę innych, mniemając, że im to pomaga. W kontaktach z obcymi, jak się okazało, nie byli już tak wygadani.
Pierwszy z nich już na wstępie dostał od Aramisa w gębę za małomówność, co od razu rozwiązało mu język.
- Młoda dziewczyna, czarnowłosa i ranna. Widziałeś taką?
- Nie widziałem takiej – starzec wzruszył ramionami. – Wieś mała, to bym widział.
- A kto mógł ją widzieć?
- Może ktoś w gospodzie będzie wiedział – starzec wskazał sękatym palcem na stojący przy wydeptanym placu budynek. – Tam wielu przejezdnych, nietutejszych. W pobliżu nie ma żadnej osady, to tutaj się wszyscy zatrzymują.
Koń Aramisa zatupał kopytami.
- Możesz już odejść – zabójca machnął obojętnie ręką, dając do zrozumienia dziadowi, że nie jest mu już potrzebny. Chłop stęknął coś jeszcze, czego nie dało się zrozumieć i odszedł, szybciej niż mogłoby się wydawać, że potrafi.
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Gromateist dnia Wto 16:02, 05 Lut 2008, w całości zmieniany 2 razy |
|